Relacja: Misja Życiowa w Egipcie, 17-27 listopada 2011 (Jarek) |
To był mój pierwszy wyjazd de Egiptu z grupą medytacyjną i pierwszy w ogóle. Jeszcze trzy miesiące wcześniej do głowy by mi nie przyszło, że się tam znajdę. Od pierwszego spotkania z Agnieszką i Tomem nastąpiło jednak tak wiele pozytywnych zawirowań energetycznych, że wydarzenia same zaczęły układać się w magiczny wręcz ciąg. Sprzed naszego spotkania pamiętam moment, kiedy czytałem w książce „Tajemnica Kwiatu Życia II” o rytuałach inicjacyjnych w Kom Ombo, które polegały na przepłynięciu przez basen wypełniony krokodylami. Ten fragment bardzo mnie poruszył, był jednym z tych momentów czytania książki, w którym wiesz, że nie tyle czytasz, co raczej przypominasz sobie dzięki tekstowi coś, co już znasz. Nie wiedzieć czemu płakałem nad nim jak bóbr, a po trzech miesiącach zobaczyłem to miejsce na własne oczy. Wyprawa zaczęła się od czegoś bardzo miłego – lotu samolotem. To błogosławiony stan, w którym telefon musi milczeć i chcąc czy nie chcąc masz tych kilka godzin na całkowite odpuszczenie kontroli i zaufanie kapitanowi samolotu. Potem było jeszcze lepiej. Następne trzy dni poświęcone były na warsztat „Twoja Misja Życiowa”. Prowadził go Tom przy asyście Shirlie, a ja miałem przyjemność go tłumaczyć Uczestnicy warsztatów bardzo często pytają mnie: „Jarku, a czy ty korzystasz cokolwiek na tych warsztatach?”. Korzystam. Inaczej, bo nie biorę w nich pełnego udziału jako uczestnik, ale za to każde słowo, każda emocja i uczucie i tak przeze mnie przechodzi. W czasie samego tłumaczenia nie wszystko do mnie dociera. Tłumacząc eksploatuję bowiem bardzo lewą, logiczną półkulę mózgu, która nie zna się na emocjach, ale za to po kilku dniach wszystko to, co lewa przerabiała ma okazje rozkwitnąć w prawej. Gdy już rozkwitło, zrozumiałem jak ważny był to warsztat i jak bardzo poszerzył świadomość naszej grupy. Był on też preludium do odwiedzenia Sfinksa i Piramidy Cheopsa oraz do dalszych medytacji.
Jaki jest Sfinks, każdy wie, bo gdzieś tam go widział. Trzeba jednak stanąć między jego łapami, dokładnie pod podbródkiem, aby go poczuć. To miejsce, w którym jest się spowitym nie tylko jego masywnym cielskiem, ale też przede wszystkim starożytnością. Miejsce, w którym czas stoi w miejscu i wibruje w całym ciele. Tam Tom przeprowadził medytację, a po niej, niczym w transie, udaliśmy się do Piramidy Cheopsa. Pierwsze wrażenie po wejściu do galerii prowadzącej do Komnaty Króla było oczywiste: „Tego człowiek nie zbudował!” Gdy się tam stoi, natychmiast na bok schodzą wszelkie dyskusje naukowców tłumaczących jak to było możliwe. Bo nie było. W piramidzie odwiedziliśmy dwie komnaty główne, w każdej odbywając rytuał odpowiedni do ich energii, a potem chętni mogli zejść wraz z Shirlie 27 metrów pod powierzchnię ziemi, do łona piramidy. To była moja ulubiona komnata. Jeśli szczyt piramidy łączy ją z kosmosem, to ta komnata łączy ją z sercem naszej planety. Tam również przeprowadziliśmy medytację, a gdy już wszyscy wyszli, wraz z dwoma innymi uczestnikami zaczęliśmy badać tunel prowadzący jeszcze bardziej w głąb ziemi. Nie odważyłem się jednak zapuścić weń nic innego poza światłem flesza. Prowadzi on bowiem do innych wymiarów, a czuję, że w tym wymiarze mam jeszcze coś do zrobienia.
Potem była podróż pociągiem do Luksoru, aby tam wsiąść na statek i popłynąć jeszcze dalej na południe. W pociągu widziałem najpiękniejszy na świecie wagon barowy. Był jakby żywcem przeniesiony z XIX wiecznej kolei USA. Cały w pięknie rzeźbionym drewnie, z pięknymi fotelami i nastrojowym oświetleniem. W dodatku, co dla mnie ważne, można było w nim swobodnie palić, słowem: „Tak powinno być w każdym Warsie!”. Rano byliśmy już w Luksorze i tam zaczął się rejs po Nilu. W każdym pokoju jedną ze ścian stanowiło rozsuwane okno. Dzięki temu, podczas rejsu, Nil można było nie tylko widzieć, ale też słyszeć i czuć. Każdego dnia budziliśmy się w innej miejscowości, aby można było zwiedzić pobliskie świątynie i grobowce. Zaczęliśmy jednak od samego Luksoru i uzdrowiciela Adela. Wizycie u Adela zawdzięczam trzy rzeczy. Mogłem przenieść się w krainę zapachów nie z tego świata. Są tam zioła, przyprawy i jego własnoręcznie produkowane perfumy. Wrażenie nie do zapomnienia. Poza tym mogłem być świadkiem tego, jak uzdrawia i pracuje energią z uczestnikami naszej grupy. Adel tak samo sprawnie radził sobie z mniejszymi dyskomfortami jak i uwalnianiem ciała od obcych bytów, które nazywał Dżinami. Zapach oraz nastrój tego miejsca w połączeniu z dźwiękiem jego arabskich modlitw i śpiewów ścinały momentami krew w żyłach, ale wszystkim poddającym się terapii wychodziło to zdecydowanie na zdrowie. Trzecią rzeczą było to, że sesje i ich tłumaczenie trwały do wczesnego rana i następnego dnia zostałem prawie sam na odsłoniętym górnym pokładzie statku. Zbliżała się akurat pora modlitwy w meczetach i z pobliskiego minaretu zaczęły dobiegać mnie słowa muezina nawołującego nastrojowo do modlitwy. Później, z innej wieżyczki dołączył następny. Ich pieśni zaczęły nakładać się na siebie. Nil sobie płynął, słońce świeciło, a ja mogłem kąpać się w tych niesamowitych dźwiękach. Po chwili z przeciwnego brzegu rzeki nadleciały jeszcze dźwięki z kolejnego minaretu i wtedy, dzięki tej przepięknej stereofonii, usnąłem jak dziecko. Obudziłem się dwie godziny później, spalony co prawda afrykańskim słońcem… ale zdecydowanie było warto! W następnych dniach więcej było czasu a zwiedzanie miejsc, do których zawitaliśmy i poznawanie miejscowych ludzi, a to lubię szczególnie. Ten naród ma w sobie coś, czego książki cywilizacji zachodniej chcą nauczyć nas, białych. Żyją bardziej chwilą niż jutrem. Cieszą się z drobnych rzeczy, mężczyźni ściskają sobie ręce i przytulają się z byle powodu. My w Europie mamy zegarki, a oni mają czas. Są bardzo tradycyjni, szanują swoich przyjaciół i rodziny. Dla mężczyzny ślub jest nobilitacją, oznacza to, że w końcu zasłużył na żonę i teraz jest naprawdę dojrzały. Jeden z Egipcjan, świeżo po ożenku, zdradził mi, że od czasu gdy ma żonę, pali o wiele mniej. Kiedyś w papierosach szukał pocieszenia, ale teraz nie musi, bo ma żonę i jest szczęśliwy. Inny powiedział mi natomiast, że myślenie nie jest dla nas za zdrowe, bo od niego tylko włosy wypadają. To mnie na tyle zastanowiło, że aż przygładziłem swoje przerzedzone włosy i odpaliłem następnego papierosa. Z lokalnymi mieszkańcami udało mi się jeszcze kilka podobnych, konfrontujących rozmów i każda czegoś innego mnie uczyła. Cała wyprawa była niesamowitym doświadczeniem. Przenosiła w inne stany świadomości, inne energie i w czasy starożytne. Podczas całego pobytu, dzięki przeglądaniu się w tym wielkim egipskim lustrze można było zrozumieć to, kim się już jest, a kim jeszcze nie. Przez pokorę, uważność i wdzięczność te 10 dni nauczyło mnie więcej niż 100 innych dni mojego życia. Był to czas, po którym już nic nie jest takie, jak było. W imieniu organizatorów i prowadzących warsztaty zapraszam serdecznie wszystkich do uczestnictwa w następnej wyprawie do Egiptu! Te wyprawy zmieniają życie. Na lepsze! Jarek |